wtorek, 25 grudnia 2018

Druga szansa: Rozdział 3


            Lucien przewracał się z boku na bok, szukając najbardziej dogodnej pozycji. Każdemu, nawet najmniejszemu, ruchowi mężczyzny towarzyszył bolesny jęk. Głowa mu pękała, zaś posmak, który czuł w ustach można było porównać do zapachu panującego w norach kloszardów najgorszego sortu. Znów przesadził z whisky. Czy żałował? Nie. To była jedna z tych nielicznych rzeczy, których Lucien ani odrobinę nie żałował. Co więcej, uznawał ją za okoliczności sprzyjające i oczekiwane, które rozpatrywał wręcz w kategoriach tych radosnych i przyjemnych. Nie to, że lubił być na kacu. Co to, to nie. Przeszywający ból głowy go wykańczał, wysysał ze wszystkich sił. Sprawiał, że Lucien miał ochotę leżeć skulony w łóżku aż ból ustanie i znów będzie mógł normalnie funkcjonować. Szybko okazywało się jednak, że nie mógł normalnie funkcjonować. Gdy ból głowy i inne dolegliwości spowodowane kacem mijały, mężczyznę ogarniała bezdenna tęsknota, a wraz z nią pojawiał się cały szereg negatywnych emocji. Lucieniowi było o wiele łatwiej poradzić sobie z bólem fizycznym trawiącym jego ciało niż wyrwać się ze specyficznego stanu apatii i odrętwienia wyniszczającego jego duszę, w którym utkwił po śmierci Eliaha.
            Mężczyzna zarzucił kołdrę na głowę, po czym przytulił się do poduszki, wyobrażając sobie, że to Eli. Tak bardzo pragnął zasnąć i obudzić się w ramionach ukochanego... Prawda była jednak taka, że nie bardzo potrafił sobie wyobrazić to uczucie. Unikał kontaktu fizycznego z Eliahem, obawiając się, że czymś mógłby się zdradzić. I tak liczbę przypadkowych dotknięć, spowodowanych raczej potrzebą wynikającą z danej sytuacji, aniżeli pragnieniem dotyku, mógł zliczyć na palcach jednej dłoni. Była to kolejna rzecz, którą tak bardzo chciałby zmienić. Gdyby tylko mógł...
Mężczyzna zamlaskał, ignorując nieprzyjemny posmak i suchość w ustach. Wydawało mu się, że z jakiegoś powodu, coś jest inne, nie do końca pasuje do jego codzienności, ale zamroczony snem i bólem mózg Luciena nie potrafił zidentyfikować tego czegoś, w końcu je ignorując. Mężczyzna zasnął, nie poświęcając wiele uwagi bliżej nieokreślonemu, nie pasującemu elementowi, który z jakiegoś powodu wydawał się ważny. Choć wciąż był za mało istotny, aby skupił się na jego zdefiniowaniu.
            Ze snu wyrwały go głosy. Z początku były niewyraźne, przytłumione. Lucien nie potrafił wyłowić z nich sensu ani nawet określić do kogo należą. Przewrócił się na plecy, czemu towarzyszył głośny, bolesny jęk. Odgarnął kołdrę na pierś i przez dłuższą chwilę wsłuchiwał się w odgłosy dobiegające z kuchni. Mieszkał sam i nie spodziewał się żadnych gości, więc ta sytuacja go zaniepokoiła. Zerwał się z łóżka, ale zaraz na nie opadł czując, jak obezwładnia go przeszywający ból promieniujący od głowy na całe ciało. Gdy ból zelżał, Lucien ponownie się podniósł – tym razem o wiele ostrożniej. Pokój, który zajmował sąsiadował z kuchnią, więc wraz z tym, jak zbliżał się do drzwi, głosy stawały się coraz wyraźniejsze. Damski z pewnością należał do jego siostry, ale męski... był tak bardzo znajomy, a zarazem obcy. Lucien nie potrafił dopasować go do żadnej ze znanych mu osób. Poza jedną, ale to było absurdalne. Więcej. Zakrawało o szaleństwo.
– Sądzisz, że Luca... – Lucien zamarł, gdy do jego uszu przedarło się wypowiedziane w ten charakterystyczny sposób imię. Była tylko jedna, jedyna osoba, która tak się do niego zwracała. Eliah. Krew odpłynęła mu z twarzy, oczy szeroko się rozszerzyły, serce biło z oszałamiającą prędkością, zaś całe ciało drżało. To było irracjonalne. Tak bardzo nieprawdopodobne, że musiało świadczyć tylko o jednym. Lucien w końcu zwariował. Innego wytłumaczenia nie było.
Mężczyzna, czując się tak, jakby znalazł się w jakimś specyficznym, wyjątkowo realnym śnie, nacisnął gwałtownie klamkę. Opuścił pokój i udał się do kuchni, aby sprawdzić swoje przypuszczenia, jakkolwiek były absurdalne, nielogiczne i zwyczajnie pozbawione sensu. Najpierw zauważył siostrę, która stała przy blacie kuchennym i coś przygotowywała, a następnie... Jego wzrok zatrzymał się na Eliahu. Przyjaciel siedział wygodnie przy niewielkim stole, tak jak miał w zwyczaju. Jedną dłoń położył swobodnie na blacie, zaś drugą trzymał na kostce lewej nogi, która opierała się na jego prawym udzie.
Lucien rozejrzał się po pomieszczeniu bez zrozumienia. Nic nie było zniekształcone, nic nie wydawało się odstawać od normy, jak to zazwyczaj bywa w snach. Jedynym elementem nie pasującym do całości, oprócz rzecz jasna siostry Luciena, był Eliah. Eliah, który był przecież martwy od niemal dziesięciu długich, wypełnionych cierpieniem i bezdenną tęsknotą miesięcy. Przyjaciel, na którego grobie Lucien wyładowywał swoją frustrację z taką zawziętością zaledwie poprzedniego wieczora, siedział w jego kuchni, plotkując o czymś z jego młodszą siostrą. Jak za starych, dobrych czasów.
Mężczyznę ogarnęło uczucie, jakby czas się nagle zatrzymał, a wszystkie składowe otoczenia zniknęły, pozostawiając tylko jego i Eliego. Nie widział niczego, poza siedzącym przed nim ukochanym, na ustach którego czaił się piękny, radosny uśmiech. Uśmiech, który tak bardzo kochał i za którym tak szalenie tęsknił. Uśmiech, który go frustrował za każdym razem, gdy odwiedzał jego grób.
Lucien chciał się wyrwać ze stanu oszołomienia, lecz ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Nie czuł przyspieszonego bicia swojego serca, łomoczącego w piersi gwałtownie, niemal obijając się o żebra. Ból głowy, jeszcze zaledwie minutę temu obezwładniający go, w jednej chwili przestał być problemem. Lucien znalazł się w jakimś dziwacznym stanie, w którym zupełnie nic nie czuł. W jego umyśle panował chaos. Nie zauważył nawet, jak traci grunt pod nogami, upadając bezwładnie na podłogę. Obecność Eliaha go paraliżowała.
Lucien, bez zrozumienia obserwował, jak Eli, który jeszcze tej nocy znajdował się bez życia w znacznie mniej przyjemnym miejscu niż jego kuchnia, podrywa się z miejsca i rusza mu na ratunek, a później klęka tuż przy nim. Po promiennym uśmiechu przyjaciela nie było już śladu. Jego miejsce zajęła troska. Eliah coś do niego mówił, ale Lucien nie potrafił odczytać sensu wypowiadanych słów. Słyszał jego głos i widział, jak przyjaciel porusza ustami, ale jego mózg nie potrafił tego przetworzyć w zrozumiały komunikat. Eliah, nie przestając mówić do mężczyzny, pomachał mu dłonią przed oczami, później przyłożył ją do jego czoła, a jeszcze później zaczął go klepać po twarzy, starając się wyrwać go z tego specyficznego stanu odrętwienia. Lucien miał wrażenie, jakby znajdował się gdzieś z boku tego wszystkiego. To, czego był świadkiem było tak nierealne, jakby oglądał właśnie przesuwające się kadry filmu.
– Luca! Luca! – po dobrych kilku chwilach przedarł się do jego uszu przerażony głos Eliaha. – Luca!
Mężczyzna chciał coś powiedzieć, zapewnić Eliaha, że wszystko z nim w porządku, uspokoić go, ale żadne słowo nie przeszło mu przez usta. W gardle utworzyła się nieprzyjemna, bolesna wręcz gula, uniemożliwiająca mówienie. Lucien, odzyskując nieco kontrolę nad własnym ciałem, wyciągnął ostrożnie dłoń w kierunku Eliaha, ale zaraz ją cofnął. Tak bardzo bał się, że obecność Eliego okaże się zwykłym snem na jawie, a może i jawą we śnie. Nie był pewny, w czym właściwie uczestniczył. Z każdą sekundą uświadamiał sobie coraz dobitniej, że nie mogła to być jednak rzeczywistość, lecz musiał śnić mu się niezwykle realistyczny sen. Eliah z całą pewnością nie żył, więc nie było możliwości, aby to wszystko działo się naprawdę. Świadomość tego, że Eli jest tylko majakiem sennym, sprawiała Lucienowi niemal fizyczny ból. Oddałby wszystko, aby jakaś siła przywróciła klęczącego przy nim mężczyznę do świata żywych.
Ponownie wyciągnął drżącą dłoń w kierunku ukochanego. Pragnął go dotknąć. Poczuć. Nawet jeżeli to wszystko, co się działo było tylko marnym snem, namiastką rzeczywistości, to Lucien chciał go wykorzystać najlepiej, jak tylko mógł. Jego serce przepełniała radość z obecności Eliaha tak blisko niego, ale i na samym jego dnie tlił się lęk. Nim dotknął ukochanego, zawahał się. Tym razem jednak nie cofnął dłoni. Powoli, najsubtelniej, jak tylko potrafił, Lucien musnął przedramię Eliego opuszkami palców. Wyczuwając pod nimi miękką, gładką, a przede wszystkim ciepłą i materialną skórę ukochanego, uspokoił się. Zafascynowany tym przyjemnym doznaniem, zaczął delikatnie gładzić przedramię przyjaciela, badając jego niewielki fragment. Przez umysł Luciena przemknęła myśl, że oto właśnie po raz pierwszy dotyka Eliaha całkowicie świadomie, zaś kieruje nim wyłącznie pragnienie poczucia jego skóry pod swoimi palcami. Znali się długo, często przebywali w swoim towarzystwie, ale przez kłębiące się w nim uczucia, mężczyzna unikał kontaktu fizycznego z Elim. Tak bardzo bał się, że jego uczucia wyjdą na jaw. Nie przypuszczał wówczas, że tak szybko zostanie pozbawiony nawet i tego strachu.
Wodził wzrokiem za przesuwającymi się po przedramieniu Eliaha palcami. Nawet jeżeli był to tylko sen, nie miał odwagi spojrzeć przyjacielowi w twarz, aby ujrzeć jego reakcję. Szybko tak delikatny dotyk przestał Lucienowi wystarczać. Nie zastanawiając się dłużej nad tym wszystkim, poderwał się gwałtownie z miejsca, zamykając Eliaha w ciasnych objęciach. Tak bardzo za nim tęsknił... Pragnął ujrzeć go ponownie, usłyszeć jego głos... Oczy Luciena wypełniły łzy, które następnie zaczęły niepohamowanie spływać po jego policzkach.  
Lucien ułożył głowę wygodnie na torsie mężczyzny, zaś rękoma ściskał go na wysokości brzucha. Przymknął powieki napawając się dźwiękiem przyspieszonego bicia serca przyjaciela, który wydawał się być zaskoczony jego nagłą reakcją. Do nozdrzy mężczyzny wdarł się przyjemny drzewno-korzenny zapach, tak znajomy, a zarazem tak obcy. Po śmierci Eliaha zaczął używać tych samych perfum, które były wizytówką przyjaciela, ale na jego skórze nie rozwijały się tak wspaniale, jak na skórze Eliego. Przez te dziesięć miesięcy zdążył zapomnieć, w jak bardzo zmysłową mieszankę komponowały się z zapachem skóry ukochanego. Ta cudowna woń, którą roztaczał wokół siebie Eliah niejednokrotnie doprowadzała Luciena do szaleństwa.
Eli położył dłonie na bokach Luciena, próbując go od siebie odsunąć. Mężczyzna jednak ani o tym myślał. Było mu tak dobrze, wtulając się w ciepłe ciało ukochanego. Nie miał ochoty już nigdy go puszczać, więc tylko zacisnął mocniej ręce wokół brzucha Eliaha, wciskając głowę w jego klatkę piersiową.
– Luca... U... udusisz mnie... – najwyraźniej trzymanie w objęciach ukochanego pomogło mu się nieco wyrwać z otępienia, bo tym razem bez problemu zrozumiał słowa przyjaciela, choć te przypominały niewyraźny jęk.
– Bez znaczenia – odpowiedział obojętnie, wciąż obejmując mocno Eliaha. Przyjaciel chciał go odepchnąć, ale on mu na to nie pozwolił. To był jego sen, więc postanowił pokierować go wedle własnych pragnień.
– Luca... – głos Eliego był słaby. – Na-naprawdę... nie mogę o-oddycha...ć...
– Bez znaczenia – powtórzył. – Martwi nie oddychają.
– Lu-Luca... – Eli jęknął, próbując po raz ostatni wymusić na nim zwolnienie uścisku, a gdy uświadomił sobie, że jego prośby niewiele zdziałają, zwrócił się do siostry Luciena. – R‑Rosa... po-pomóż mi...
Mężczyzna poczuł, jak jakaś siła próbuje odciągnąć go od Eliaha, szarpiąc mocno za ramiona. On postanowił jednak trzymać się kurczowo przyjaciela, obawiając się, że ten zniknie, gdy tylko się od niego odsunie.
– Lucien, puść go! – podniesiony głos siostry, przypomniał mu o jej obecności. Dotychczas nie zwracał na nią uwagi, całkowicie pochłonięty Eliahem. – Lucien! Puszczaj! – poczuł mocne uderzenie na swoich plecach. A później jeszcze jedno. I jeszcze jedno. W końcu silne ciosy siostry wymierzone w jego plecy zmusiły go do poluźnienia uścisku.
Klatka piersiowa Eliaha uniosła się gwałtownie, jakby w końcu miał możliwość nabrać w płuca wystarczającą ilość powietrza. Przyjaciel, gdy zaczerpnął już kilka oddechów, złapał Luciena na wysokości talii, usiłując zmusić go do wstania.
– Rosa, pomóż mi zaprowadzić go do łóżka – Eliah zwrócił się do Rosalie, podnosząc się z podłogi razem z wczepionym w niego Lucienem. Mężczyzna czuł na swoim ciele dłonie siostry, które go asekurowały. Nawet, gdy obaj byli już w pozycji stojącej, wciąż obejmował kurczowo Eliego. Żadna siła nie mogła go odciągnąć od ukochanego mężczyzny.
Przyjaciel objął go wokół pasa i zmusił, aby podążył za nim. Lucien nie stawiał oporu. Chwilę później jego tylna część łydek spotkała się z miękkim materiałem, najprawdopodobniej będącym jego kołdrą.
– Połóż się – usłyszał polecenie przyjaciela, ale je zignorował.
Tkwił w ramionach Eliaha, napawając się jego obecnością. Łkał cicho, dając upust wszystkim nagromadzonym uczuciom. Lucien był tak bardzo szczęśliwy, przytulając się do Eliego, choć świadomość ulotności i iluzoryczności tej chwili burzyła jego radość, nie pozwalając mu się w pełni jej poddać.
– Luca, połóż się – Eliah powtórzył, tym razem ostrzej.
– Nie. Nie chcę się kłaść – zaprotestował, łamiącym się głosem.
– Uspokój się – przyjaciel zaczął gładzić go łagodnie po plecach. – Masz gorączkę, ale wyjdziesz z tego. To nie powód do rozpaczy. Doktor Kleinert się tobą zajmie.
Lucien objął mocniej Eliaha, zaś jego szloch przekształcił się w niemal histeryczny płacz. Świadomość, że przyjaciel nie posiadał już możliwości spełnienia swojego największego marzenia, którym było zostanie znamienitym doktorem Kleinertem sprawiła, że serce mężczyzny ścisnęło się boleśnie. Po śmierci Eliaha Lucien długo rozważał kontynuację nauki. Chciał zrezygnować ze studiów, ale koniec końców postanowił pozostać na nich tylko po to, aby zrealizować marzenie przyjaciela. I niegdyś swoje własne.
– Luca... Co się stało? – w głosie Eliaha wyczuwalne było zmartwienie. – Nie płacz... Już dobrze. Serio się tobą zajmę! – zapewnił żarliwie.
– N-nic... Ja... – starał się wydusić z siebie jakieś sensowne wyjaśnienie, ale nic nie przychodziło mu do głowy. – Po prostu mnie przytul – powiedział z rezygnacją. – I nie puszczaj. Już nigdy. Przenigdy. Nie możesz mnie zostawić, rozumiesz?
Przyjaciel przeniósł jedną dłoń z talii Luciena na jego głowę. Wplótł palce w miękkie włosy mężczyzny, mierzwiąc je.
– Rozumiem – odparł tak, jakby mówił do dziecka. – Nie puszczę cię, ale teraz się położymy, dobrze? – Lucien nie zaprotestował, gdy Eliah pomógł mu się położyć na łóżku. Tak, jak obiecał nie puścił go, ani nie próbował poluźnić jego uścisku. – Przynieś proszę tabletki przeciwgorączkowe – zwrócił się do Rosalie, głaskając Luciena uspokajająco po włosach.
Mężczyzna oparł wygodnie głowę na klatce piersiowej ukochanego. Materiał koszulki Eliego był mokry od łez, ale Lucien się tym nie przejmował, a i Eliah nie sprawiał wrażenia, jakby mu to przeszkadzało. Wsunął jedną dłoń pod ubranie przyjaciela, głaszcząc czule jego nagą skórę. Wyczuwał pod opuszkami palców rysujące się pod nią twarde mięśnie, które wydawały się być spięte. Lucien czerpał przyjemność z badania miękkiej skóry Eliaha i tkwienia w jego objęciach. Tylko jakiś głos podszeptywał, że to wszystko jest fikcją. Eli przecież nie żył. Mężczyzna, choć nie rozumiał co się wokół niego dzieje, to był pewien, że chce pozostać na zawsze w ramionach Eliaha. Jeżeli to był sen – nie chciał się z niego obudzić. Jeżeli szaleństwo – chciał się w nim zatracić.
Kątem oka Lucien dostrzegł podchodzącą do łóżka Rosalie. W dłoniach trzymała szklankę z jakąś cieczą i opakowanie tabletek.
– Co z nim? – spytała Eliaha, wskazując głową na Luciena.
– Nie jestem pewien – przyznał po dłuższym zastanowieniu, a Lucien parsknął słysząc te słowa. Eli nie miał pewności stawiając diagnozę! Dobre sobie! – Najważniejsze to zbić gorączkę. Jest rozpalony. I... niestabilny emocjonalnie. Wydarzyło się coś przed moim przyjściem?
– Nie – zaprzeczyła. – Spał cały dzień jak zabity.
– A wczoraj?
– Nic o czym bym wiedziała – wzruszyła obojętnie ramionami.
– Rozumiem – Eliah zamyślił się na dłuższą chwilę, ale nie drążył tematu. – Podaj mi proszę leki.
Lucien czując, jak ukochany unosi się do pozycji półleżącej, z jękiem niezadowolenia wyciągnął spod jego koszulki dłoń i podpierając się o łóżko, zrobił to samo. Nie odsunął się od przyjaciela nawet o centymetr, wciąż tuląc się do jego klatki piersiowej.
– Napij się – Eli podsunął mu pod usta szklankę z napojem. Lucien posłusznie upił kilka łyków, uświadamiając sobie, jak bardzo był spragniony przez ten cały czas. – Jeszcze tabletki.
Lucien przełknął podane mu przez Eliaha lekarstwa. O ile można było tak powiedzieć – czuł się dobrze, a już na pewno nie potrzebował żadnych tabletek. Nie czuł się jednak na siłach, aby wyjaśnić Eliemu i Rosalie przyczyny swojego stanu. Tym bardziej, że Lucien sam nie rozumiał sytuacji, w której się znalazł. Wszystko wydawało mu się nazbyt realne, jak na sen, ale też nie było innego wytłumaczenia jak sen właśnie. Rzecz jasna oprócz szaleństwa, ale i to wydawało się być nieprawdopodobne. Zakładając, że rzeczywiście w końcu postradał zmysły, to Rosalie z pewnością nie brałaby w tym udziału.
Siostra zostawiła ich samych. Lucien leżał bez ruchu, tuląc się do Eliaha. Pomiędzy nimi panowała cisza. Falująca klatka piersiowa i rytmiczne bicie serca przyjaciela uspokajało mężczyznę. Lucien z każdą chwilą stawał się coraz bardziej znużony i senny. Powieki nieprzyjemnie mu ciążyły, co jakiś czas się zamykając. Z każdą chwilą moment od przymknięcia oczu do ich otworzenia wydłużał się. Lucien próbował walczyć z ogarniającym go zmęczeniem i bezwładem, nie chcąc, aby tak piękna chwila dobiegła końca. Pragnął rozkoszować się tym momentem bez końca, lecz wszystko zasnuwała ciemność. Buntował się, usiłując wyrwać się z jej szponów, lecz w końcu musiał się poddać.
– Obiecaj, że nie znikniesz... – wyszeptał, nim ciemność ostatecznie zatriumfowała, wciągając go w swe odmęty.

Lucien wymamrotał z irytacją coś niezrozumiale, wodząc po materacu dłonią, jakby czegoś szukając. Nie mogąc tego odnaleźć, przewrócił się na plecy i uniósł powoli powieki, pod którymi zaczęły gromadzić się łzy. Przez krótki moment wpatrywał się bezmyślnie w biały sufit, zbierając w sobie odwagę i przygotowując się na to, co spodziewał się ujrzeć. Wokół serca pojawił się nieprzyjemny ciężar. Lucien oparł się na przedramionach, przesuwając wzrokiem po pomieszczeniu. Tak, jak przypuszczał nigdzie nie dostrzegł nawet śladu Eliaha. W powietrzu unosił się drzewno-korzenny zapach, ale wiedział aż nazbyt dobrze, że to tylko perfumy, których sam używał.
Wstał z łóżka. W sercu mężczyzny tliła się jeszcze iskra nadziei, że Eli być może już się przebudził i musiał skorzystać z łazienki albo zgłodniał i postanowił przygotować sobie posiłek. Jakkolwiek było to nieprawdopodobne. Z szaleńczo bijącym sercem Lucien wyszedł z sypialni i udał się do kuchni. W pomieszczeniu nie zastał nikogo. Tak samo w drugim pokoju i łazience. Mieszkanie, dokładnie tak, jak przypuszczał, było puste. Nie było w nim nikogo oprócz Luciena.
Mężczyzna uśmiechnął się gorzko, pozwalając swobodnie wypływać z oczu łzom. Czego się właściwie spodziewał? Eliah leżał martwy na cmentarzu, a jego siostra spędzała święta z rodzicami. Nie mogło być przecież inaczej. Bez względu na to, jak bardzo realne wydawało mu się to, czego doświadczył, był to tylko sen, a może i aż sen. Lucien był wdzięczny za tą krótką, ulotną chwilę, w której mógł być blisko Eliaha, zupełnie jakby przyjaciel wciąż żył. Mężczyzna niechętnie musiał przyznać, że we śnie, czy czymkolwiek to było, był przy Elim znacznie bliżej niż kiedykolwiek wcześniej. Może właśnie dlatego wspomnienia z tego wspaniałego, acz fikcyjnego momentu uderzały w niego tak mocno, sprawiając, że czuł się okropnie. Nawet pomimo tego, że absolutnie nie miał powodów do niezadowolenia.
Lucien uśmiechnął się przez łzy na wspomnienie ciepłego ciała ukochanego, jego unoszącej się klatki piersiowej pod wpływem oddechu, rytmicznego bicia serca, szerokich ramion, oszałamiającego wręcz zapachu, głębokiego, dźwięcznego głosu... To dziwaczne spotkanie, które tak doskonale zapamiętało jego ciało, sprawiło, że Lucien zatęsknił jeszcze mocniej za Eliahem. Pragnął go ponownie ujrzeć, przytulić się do niego... Świadomość, że to był tylko sen, tak bardzo odmienny od rzeczywistości, wywoływała w nim cierpienie, z którego przebijało się jednak też coś na kształt spokoju, ulgi i szczęścia.
Lucien otarł łzy, przywołując na usta niemrawy uśmiech. Wziął prysznic i ubrał się. Zamierzał wmusić w siebie kilka łyżek musli z jogurtem, ale dostrzegając, że data ważności upłynęła rok temu, jego śniadanie wylądowało w koszu. Taki sam los podzieliło mleko. Najwyraźniej nie zauważył, robiąc zakupy. Lucien, nie mając wielkiego wyboru, zadowolił się paroma łykami czarnej kawy.
Zajmując krzesło, na którym siedział jeszcze niedawno Eliah w jego śnie, Lucien postanowił odwiedzić przyjaciela. I tak nie miał lepszego zajęcia (a do rodziców nie zamierzał jechać), więc mógł równie dobrze wybrać się na cmentarz i nieco poskromić, choć w ten marny sposób, tlącą się w jego sercu tęsknotę. Być może nie był to najlepszy pomysł, ale pozostanie w domu również się takim mężczyźnie nie jawiło. Poza tym musiał iść do sklepu i kupić coś do jedzenia. A i perspektywa przewietrzenia się, zajścia w drodze powrotnej do Siedmiu Ostrzy i oddania się tam jego ulubionemu od kilku miesięcy zajęciu, wydawała się Lucienowi wystarczająco pokrzepiająca.
Założył buty, rozglądając się za skórzaną kurtką, która powinna wisieć na wieszaku w przedpokoju. Nie odnalazł jej tam jednak. Lucien zaczął przetrząsać szafę, ale i w niej nie namierzył okrycia. Niemożliwe, żeby ją zgubił! W panice pobiegł do sypialni, lecz tam także nie dostrzegł zaginionego elementu ubioru. Mężczyzna opadł z rezygnacją na łóżko, starając przypomnieć sobie co zrobił z kurtką. Nie przejąłby się utratą żadnej innej, ale ta była wyjątkowa. Była jedyną pamiątką po ukochanym, którą posiadał. A to sprawiało, że miała dla niego ogromną wartość. Nie mógł jej tak po prostu gdzieś zostawić, nawet w stanie upojenia alkoholowego! Ostatnio miał ją na sobie w wigilijny wieczór, a ten jawił się mężczyźnie dość mgliście od opuszczenia Siedmiu Ostrzy. Pamiętał, że był na cmentarzu, rozmawiał ze staruszką, ale nie mógł sobie przypomnieć, w jaki sposób dotarł do domu.
Wzrok Luciena padł na wypełnioną wodą szklankę, stojącą na szafce nocnej. To odświeżyło nieco jego pamięć. Wydawało mu się, że pierwszą rzeczą, jaką zrobił po powrocie do domu było wypicie wody. Mężczyzna poderwał się gwałtowanie z łóżka, pędząc w kierunku kuchni, niemal potykając się o własne nogi. Rozejrzał się gorączkowo po pomieszczeniu, lecz nigdzie nie dostrzegł kurtki. Jęknął głośno, mierzwiąc włosy. Zastanawiał się gorączkowo co też mogło się stać z elementem ubioru, gdy jego wzrok padł na dużą, ozdobną torbę z logo sklepu. Była dokładnie taka sama, jak ta, w której Eliah wręczył mu rok temu skórzaną kurtkę. Lucien ubierał się elegancko, lecz bez większej fantazji, co często krytykował przyjaciel, twierdząc, że powinien bawić się modą. Z szybko bijącym sercem mężczyzna podszedł do pakunku. Odnajdując w nim zgubę, odetchnął z ulgą. Nie wiedział skąd w jego kuchni wzięła się torba, którą wyrzucił miesiące temu, ani tym bardziej co robiła w niej jego kurtka, ale radość z jej odnalezienia, sprawiła, że Lucien nie zastanawiał się nad tym ani chwili dłużej.
Mężczyzna założył kurtkę. Schował do kieszeni telefon i portfel. Zamknął drzwi od mieszkania i zbiegł po schodach. Na zewnątrz przywitała go piękna, słoneczna pogoda. Temperatura panująca na dworze nie była tak przyjemna, jak można byłoby się tego spodziewać. Lucien zadrżał pod wpływem silnego, lodowatego podmuchu wiatru. Zdumiało go to, że nie dostrzegł śniegu ani nawet pozostałości po nim. Pamiętał, że w Wigilię spadło dobrych kilka centymetrów, a biorąc pod uwagę panujący na dworze mróz, nie było możliwe, aby zdążył stopnieć w ciągu zaledwie jednego dnia. Mężczyzna nie poświęcił jednak zbyt wiele uwagi tym obserwacjom. Schował dłonie do kieszeni kurtki i skierował się w stronę stacji metra.

czwartek, 13 grudnia 2018

Druga Szansa: Rozdział 2


Ulice, za sprawą śnieżycy, były jeszcze bardziej opustoszałe w tym miejscu niż zazwyczaj. Droga, którą szedł Lucien nie była tłumnie uczęszczana późnym wieczorem. Ludzie, o ile nie mieszkali w pobliżu, nie mieli powodów, aby przebywać tutaj o takiej porze, a już tym bardziej w Wigilię. Chyba, że tak jak Lucien, wariowali z tęsknoty i nie mogli poradzić sobie z utratą bliskich.  
Mężczyzna, zataczając się, przeszedł przez starą bramę cmentarza. Krążący w jego żyłach alkohol i częściowa utrata kontroli nad ciałem sprawiły, że kilka razy potykał się na wyboistej ścieżce, która nie wiedzieć czemu nie była wyłożona kostką, tak jak na nowszych cmentarzach. Bez względu jednak na upojenie alkoholowe i to, że nagrobki były zasłonięte warstwą śniegu, która utrudniała odnalezienie tego właściwego, kilka minut później mężczyzna znalazł się przy tak dobrze znanym mu pomniku. Z początku przychodził tutaj kilka razy dziennie, później ograniczył wizyty do jednej dziennie, jeszcze później do kilku w ciągu tygodnia, aż wreszcie do kilku w miesiącu. Nie zapominał. Przeciwnie. Pamiętał.
Przychodzenie tutaj było dla Luciena niczym najstraszliwsza tortura, więc starał się unikać tego miejsca. Stojąc przed grobem, w którym spoczywało ciało Eliaha wszystko jawiło się jako ostateczne. Świadomość ta, obdzierała go ze wszelkich złudzeń podsuwanych przez umysł. Nie to, żeby w takiej sytuacji mógł jakiekolwiek jeszcze mieć. Przebywanie jednak tak blisko, a zarazem tak daleko od mężczyzny, którego kochał było dla Luciena nazbyt bolesne. Nie potrafił zaakceptować tego, że Eliah nie jest już częścią świata żywych. Będąc z dala od cmentarza było mu łatwiej. Odrzucał od siebie wszystkie myśli związane z jego śmiercią, dopuszczając tylko ich wspólne wspomnienia, które bez końca poddawał analizie. Myśli Luciena kończyły się na momencie, w którym ich kontakt się urwał. I choć wiedział, że Eli jest martwy i żadna znana mu siła nie może tego zmienić, to podświadomie ignorował ten depresyjny fakt. Mężczyzna traktował Eliego, jak kogoś, kogo nie mógł już zobaczyć, lecz przebywał w bliżej nieokreślonej przestrzeni. W jego głowie przypominało to raczej wyjazd na drugi koniec świata, niż całkowite odejście z niego. Jakkolwiek absurdalnie to brzmiało.
Kamienna płyta, na której wyryto imię i nazwisko, a obok niego umieszczono zdjęcie ukochanego, dosadnie uświadamiała Lucienowi jednak, że Eliah nie przebywa w bliżej nieokreślonej przestrzeni wykreowanej przez jego mózg, lecz znajduje się w bardzo określonej przestrzeni. Jego niegdyś piękne, a teraz rozkładające się ciało spoczywało zaledwie nieco ponad metr głębiej, dokładnie w tym ponurym, zimnym i nieprzyjemnym miejscu. A to zmieniało wszystko, co z niemal uporem maniaka próbował zbudować.
Serce Luciena ścisnęło się boleśnie, zaś w gardle pojawiła się nieprzyjemna gula. Przełknął głośno ślinę. Przez krótką chwilę wpatrywał się bezmyślnie w grób, po czym podszedł do marmurowej płyty i odgarnął śnieg ze znajdującej się na niej fotografii. Patrząc na piękny, szeroki uśmiech Eliaha i jego roześmiane oczy w Lucienie wezbrała furia. Nie był pewien czy była to zasługa jego kiepskiego stanu psychicznego, bezdennej niemal rozpaczy i kontrastującej z nią uradowanej miny Eliaha, czy może po prostu upojenia alkoholowego. Bez zastanowienia kopnął ze złością w nagrobek, dając upust tłamszonym emocjom. Lucien wiedział, że nie powinien zachowywać się w tak prymitywny sposób, ale nie dbał o to. Uderzał raz po raz grubą podeszwą wojskowego obuwia o kamienną płytę. Nie były to silne ciosy, toteż nie mogły wyrządzić krzywdy ani jemu, ani tym bardziej uszkodzić nagrobka Eliaha.
– Ty skretyniały dupku! Cieszysz się?! Jesteś zadowolony?! Pieprz się! – krzyczał łamiącym się, bełkotliwym głosem, patrząc zamglonym od łez wzrokiem na piękną, rozjaśnioną w uśmiechu twarz Eliaha. Pociągnął nosem, starając się powstrzymać od płaczu. – Patrz, twój ukochany śnieg! Pierwszy w tym pieprzonym roku! – zawołał złośliwie, wyładowując swoją frustrację na nagrobku ukochanego mężczyzny.
Miał ochotę skopać dupę Eliahowi za to, co zrobił. I jak najbardziej by mu się to należało. Lucienowi przemknęło przez myśl, że w zasadzie nie jest to niemożliwe do wykonania. Gdyby tylko... Potrząsnął głową, uświadamiając sobie, jak bardzo był to absurdalny, wręcz chory, pomysł.
– Idealna pogoda na prowadzenie pieprzonego samochodu, co? – kontynuował, łamiącym się głosem. Powstrzymywane przez cały dzień łzy znalazły w końcu ujście. Wypływały niepohamowanie z oczu Luciena, paląc go w zmarznięte policzki. Wokół serca czuł przeraźliwy ból, którego nic nie mogło poskromić. Ani alkohol ani leki. – Najlepiej na jakimś zadupiu pełnym pierdolonych drzew, z dala od cywilizacji, nie? Zidiociały ośle, tyle razy powtarzałeś, że tylko najwięksi głupcy prowadzą po pijaku, a sam co zrobiłeś?! Przejażdżki ci się zachciało debilu – prychnął z oburzeniem. – Dupek!
– Młody człowieku... – wyładowywanie złości na grobie Eliaha przerwał Lucienowi drżący, kobiecy głos. Mężczyzna obrócił się gwałtownie, stając naprzeciwko zgarbionej staruszki, która pojawiła się przy nim niewiadomo skąd. A przynajmniej Lucien był pochłonięty tak bardzo swoim barbarzyńskim zajęciem, że nie zauważył jak ta się do niego zbliża. Alkohol również miał w tym swój niemały udział. Kobieta była ubrana w kremową kurtkę o prostym kroju. W prawej dłoni trzymała czarny, duży parasol. Jej twarz pokrywały głębokie zmarszczki, zaś oczy przepełnione były dezaprobatą. – Uspokój się młody człowieku zanim zdemolujesz nagrobek i będziesz tego żałował. Agresja nie jest najlepszym środkiem radzenia sobie z problemami. Szczególnie, jeżeli ich źródłem są zmarli – podkreśliła ostatnie zdanie, jakby to mogło nie być oczywiste dla Luciena.
– I co z tego?! – prychnął gniewnie, ocierając wypływające z oczu łzy. – Będę sobie radził z moimi problemami, w jaki sposób tylko zechcę! A ten kretyn... Ten kretyn na to zasłużył! Powinienem przychodzić tutaj codziennie i przypominać temu pieprzonemu imbecylowi, że jest skończonym idiotą!
– Zmarłemu nie możesz już nic przypomnieć – zauważyła litościwie.
– Skąd może to pani wiedzieć? – spytał buńczucznie, ale zaraz Lucien uświadomił sobie, że jest na pieprzonym cmentarzu w samym środku nocy, więc stojąca przed nim kobieta, choć wyglądała na całkiem żywą, to równie dobrze mogła być duchem albo jakąś inną zjawą. – Kieruje się pani domysłami, czy wie z autopsji? – zapytał złośliwie.
Staruszka spojrzała na niego karcąco, kiwając głową z dezaprobatą.
– Młody człowieku, demolowanie grobów i wyładowywanie własnych frustracji na zmarłych, jeszcze nikomu nie przyniosło ukojenia. Przeciwnie – pouczyła go, zaraz dodając złośliwie: – Powinieneś to zresztą wiedzieć z autopsji. Te wszystkie uderzenia ranią cię bardziej niż twojego... – kiwnęła głową wymownie w stronę nagrobka, nie wiedząc, jak określić łączące ich relacje. Przez chwilę szukała odpowiedniego słowa, a nie mogąc takowego znaleźć zakończyła kulawo: – ...twoją ofiarę.
Staruszka miała całkowitą rację i Lucien o tym doskonale wiedział, nawet pomimo zamroczonego alkoholem, bólem i złością umysłu. Zażenowany swoim prymitywnym, wręcz barbarzyńskim zachowaniem, opadł bez sił na ziemię pokrytą warstwą śniegu. Ukrył twarz w dłoniach, chroniąc się przed przenikliwym spojrzeniem kobiety. Pierwszy raz stracił nad sobą kontrolę, w tak paskudny sposób. Nie powinien był wyładowywać frustracji ani na Elim, choć to on był jej przyczyną, ani tym bardziej na staruszce, która przecież niczym mu nie zawiniła. Lucien westchnął ciężko. Był mistrzem stwarzania sytuacji, których później żałował i których się wstydził. Powinien zostać kolekcjonerem błędów życiowych, bo to zdecydowanie wychodziło mu najlepiej.
– Przepraszam – powiedział ze skruchą. Głos Luciena był cichy, ledwie słyszalny. Twarz nadal ukrywał w dłoniach, więc nie miał pewności, czy kobieta wciąż stała przy nim, a jeżeli tak, to czy usłyszała jego przeprosiny. – Ja... Po prostu... Ja...
Mężczyzna czuł potrzebę wyjaśnienia staruszce swojego zachowania, ale nie wiedział, w jaki sposób miałby to uczynić, więc zamilkł. Objął dłońmi zgięte nogi, opierając czoło na swoich kolanach. Z jego ust wydobył się głośny szloch. Przez ten cały długi czas próbował poradzić sobie ze śmiercią Eliaha na różne sposoby, ale wszystkie zawiodły, pozostawiając go niestabilnego emocjonalnie. Przestał koncentrować się na studiach, marzenia straciły dla niego znaczenie, odtrącił od siebie rodzinę i znajomych. Zamknął się w sobie, tkwiąc w dziwacznej apatii, całe dnie poświęcając na wspominaniu Eliego i wyobrażaniu sobie tego, co powinien uczynić w różnych sytuacjach. Był tak bardzo żałosny, że każdego dnia nienawidził się za to coraz bardziej. Lucien był świadomy tego, że Eliah nie chciałby jego nieszczęścia i rozpaczy, zwłaszcza, gdyby był ich przyczyną – w końcu byli przyjaciółmi, ale ta świadomość – podobnie jak i wielu innych spraw – niewiele zmieniała. Wstydził się, że tak trudno było mu przystać tylko na przyjaźń pomiędzy nimi, choć musiał uczciwie przyznać, że niewiele zrobił, aby ich relacja – tak, jak tego pragnął – wykroczyła poza nią. Co więcej ich przyjaźń wyniknęła ze starań Eliaha, nie odwrotnie. Lucien odkąd tylko pierwszy raz zobaczył Eliego postawił sobie za życiowy cel unikanie go, choć w głębi serca chciał się do niego zbliżyć. Był obrzydliwym, nic niewartym tchórzem. Nie tylko nie miał odwagi zakolegować się z Eliahem, ale i wyznać mu swoich uczuć, co z kolei doprowadziło do szeregu nieporozumień, aż wreszcie miesiąc przed śmiercią Eliego praktycznie nie utrzymywali kontaktu. Przez długi czas Lucien obwiniał za taki stan rzeczy Erin, która pojawiła się w ich życiu z nikąd, psując wszystko, ale wraz z biegiem czasu uświadomił sobie, że to nie wina Erin, a jego własnej zazdrości i tchórzostwa. A być może i po prostu odmiennych preferencji Eliaha.
– Kochałem go... – odezwał się w końcu słabym, łamiącym się głosem, postanawiając wyjaśnić staruszce łączącą go relację z Elim. Gdy podniósł głowę kobieta stała bliżej niego niż poprzednio. Trzymała wyciągniętą, w jego kierunku dłoń, w której ściskała parasol, chroniąc go przed sypiącym śniegiem. – Wciąż go kocham – poprawił się, spoglądając czule na zdjęcie Eliaha. – Mówią, że czas leczy rany, ale ja z każdym dniem czuję coraz większą tęsknotę i rozpacz za tym dupkiem.
– Czasami boli bardziej – odpowiedziała po dłuższej chwili. – A wtedy... wtedy ból jest nie do zniesienia.
Lucien kiwnął głową, zgadzając się ze słowami kobiety. Między nimi znów zapadła cisza. Nie był to jednak ten rodzaj krępującej, ciężkiej ciszy, którą można by kroić nożem i którą obie strony chcą przerwać, lecz nie wiedzą jak. W ciszy panującej pomiędzy nimi było coś kojącego, jakby jakaś nić niemego porozumienia. Mężczyzna miał wrażenie, że kobieta rozumie targające nim uczucia. Miała swoje lata, więc Lucien domyślał się, że pochowała wiele drogich jej sercu osób.
Staruszka przysiadła na kamiennej płycie, wciąż trzymając rękę z parasolem, tak, aby ochronić Luciena przed wielkimi płatkami śniegu, spadającymi z nieba, po czym przemówiła:
– Mój mąż był upartym osłem – uśmiechnęła się z rozczuleniem na wspomnienie męża, zaś w jej szarych, przymglonych oczach pojawił się młodzieńczy wręcz blask. – Był dużym chłopcem, który nie potrafił dorosnąć. Żył po swojemu, był niespokojnym duchem, łaknącym wolności. Zawsze robił to, czego pragnął, nie licząc się z żadnymi nakazami, zakazami czy obyczajami. Nie raz i nie dwa jego upór i głupota wpędziły go w poważne tarapaty, z których go wyciągałam. Czasami był nie do zniesienia. Zawsze musiał dopiąć swego, nie ważne czy miał rację czy jej nie miał – zaśmiała się, jakby pomimo nieprzyjemności, których doświadczyła z jego strony, było to po latach przyjemne wspomnienie. – Pewnego dnia zmienił się. Ot tak – kobieta pstryknęła palcami. – Stał się łagodny i pokorny jak baranek. Liczył się z moim zdaniem. Przez lata próbowałam do niego dotrzeć i wymusić zmianę. Nie zrozum mnie źle młody człowieku. Jego beztroska była czymś, co mi imponowało, gdy byłam podlotkiem. Wraz z biegiem lat zmieniają się okoliczności i perspektywy. To, co niegdyś imponowało mi w mężu, zaczęło mnie irytować. Pojawiły się dzieci. Trzeba było je nakarmić, ubrać, wychować, zapłacić rachunki... – wyliczała. – Beztroska mojego męża stała się wtedy... – zawahała się, szukając odpowiedniego słowa – …problematyczna. Często się kłóciliśmy, bo musisz wiedzieć młody człowieku, że mój mąż nie tylko był wolny niczym ptak, ale lubił hazard, piękne kobiety i dobry alkohol. Balował, kiedy ja zajmowałam się dziećmi, ledwo wiążąc koniec z końcem. Chwytałam się różnych prac dorywczych, żebyśmy mieli co jeść – przez pomarszczoną twarz kobiety przebiegł cień, zaś jej głos drżał jeszcze bardziej niż wcześniej. – Było mi ciężko. Nie mogłam liczyć na wsparcie ani męża ani teściów, z którymi mieszkaliśmy, a którzy nie widzieli świata poza swoim synkiem. Dlatego, kiedy mąż zrezygnował z hazardu, kobiet, alkoholu, zaczął przesiadywać w domu, pomagać mi, znalazł dobrą pracę, a jego egoizm wyparował, nie mogłam pojąć skąd taka zmiana. Wydawał się być zupełnie innym, obcym człowiekiem…
Lucien jęknął z rozczarowania, gdy kobieta przerwała opowieść, zamyślając się nad czymś głęboko. Z początku nie miał ochoty wysłuchiwać zwierzeń staruszki, ale historia go zaciekawiła tak bardzo, że musiał poznać ciąg dalszy.
– Ludzie nie zmieniają się tak bardzo bez przyczyny – odezwał się, próbując nawiązać ze staruszką rozmowę i nakłonić ją do dalszej opowieści. – Dlaczego tak się zmienił?
– Przez długi czas wykręcał się od odpowiedzi, ale ja byłam wytrwała. Nalegałam tak długo, aż postanowił mi powiedzieć prawdę. Wtedy po raz pierwszy widziałam go tak słabego i bezradnego. Musisz wiedzieć młody człowieku, że mój mąż był mężczyzną o silnym charakterze. Niewiele rzeczy mogło go złamać. Pewnego wieczoru zamknął mnie ciasno w swoich silnych ramionach i płakał przez długi czas, nim cokolwiek udało mi się z niego wyciągnąć. A ja płakałam z nim... – oczy staruszki zaszkliły się, zaś po jednym policzku popłynęła samotna łza. – W końcu przyznał, że miał sen. Niezwykle długi i bardzo bolesny. I to on go tak zmienił – zakończyła enigmatycznie.
– Niemożliwe, żeby sen go tak zmienił. Kłamał – Lucien odparł z pewnością, rozczarowany takim obrotem sprawy. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. – Że też dała się pani nabrać na takie marne kłamstwo. A może to mnie pani wkręca?
– To nie było kłamstwo – zaprzeczyła, patrząc na niego pobłażliwie. – Nigdy nie usłyszałam z jego ust niczego prawdziwszego.
– Oczywiście, że było – upierał się. – To niemożliwe, żeby marny sen zrobił z człowieka kogoś zupełnie innego.
– Nie słuchasz uważnie młody człowieku. To był niezwykle długi i bardzo bolesny sen – powtórzyła swoje wcześniejsze słowa, jakby wszystko wyjaśniały.
– Był w śpiączce? – spytał, bo jedynie takie wytłumaczenie przyszło mu do głowy.
– Nie – zaprzeczyła.
– Czyli w sensie, że śnił go często? Wtedy zmiana nastąpiłaby stopniowo, a nie gwałtownie – zamyślił się. – Coś pani pokręciła. Na pewno.
– Jestem stara, ale umysł mam sprawny młody człowieku – powiedziała na pozór spokojnie, ale w jej głosie Lucien wyczuł urazę jego nazbyt śmiałą sugestią.
– No dobrze – uniósł ręce na znak zgody. – Niech będzie. Co to był za sen? Ten, który tak go zmienił? Założę się, że zachował go dla siebie albo wcisnął pani jakieś bajeczki o objawieniu – parsknął śmiechem.
Kobieta westchnęła ciężko, obdarzając go karcącym spojrzeniem. Lucien sądził, że odpowie mu złośliwym komentarzem lub będzie obstawała przy swoim, ale ona ze spokojem wróciła do snucia swojej opowieści.
– Jak wspomniałam mój mąż lubił hazard, kobiety i alkohol – wyliczała na palcach, a Lucien potwierdził skinięciem głowy. – Cóż... częściej przegrywał niż wygrywał w karty, a swoje smutki topił w alkoholu i łagodził w objęciach urodziwych dziewcząt – na jej pomarszczonej twarzy pojawił się bolesny grymas, gdy poruszyła temat kobiet. – Oczywiście, żeby prowadzić taki styl życia, jak się domyślasz młody człowieku, potrzebował pieniędzy, a tych nie mieliśmy. We śnie mąż zadłużył się na bardzo dużą sumę u lokalnego lichwiarza. Sumę, której nie byliśmy w stanie spłacić. A musisz wiedzieć młody człowieku, że lichwiarz z jego snu był prawdziwym człowiekiem – przez twarz staruszki przemknął cień, zaś w jej oczach pojawiło się coś na kształt niechęci, a być może i nienawiści. – Mieszkańcy nie darzyli go sympatią, ale okazywali mu szacunek. Wielu z nich było w jego kieszeni, więc nie mieli wyboru. Lichwiarz był człowiekiem bezwzględnym, dbającym tylko o stan swojego sejfu. Nie obchodzili go ludzie. Patrzył na nich, jak na robactwo. Ci, którzy nie mogli go spłacić marnie kończyli. We śnie męża, gdy dowiedziałam się, że zaciągnął ogromną pożyczkę u lichwiarza poszłam do niego prosić o zmniejszenie odsetek i więcej czasu na spłatę zadłużenia. Teraz jestem brzydka i pomarszczona, ale kiedyś mężczyźni mnie adorowali – zaśmiała się kokieteryjnie. – Bo widzisz młody człowieku, jedyną słabością lichwiarza były piękne kobiety. To był pies na baby. Mógł mieć każdą, chociaż nie należał do ludzi atrakcyjnych. Przeciwnie. Jego obrzydliwy charakter miał odzwierciedlenie w jego aparycji... – staruszka ponownie zamyśliła się nad czymś dłużej. Lucien przypatrywał jej się z uwagą i wyczekiwaniem. Słowa kobiety na razie nie wyjaśniły mu dlaczego sen z lichwiarzem w roli głównej tak bardzo wstrząsnął mężem staruszki, że ten – gdy się obudził – był zupełnie innym człowiekiem.
– Ale jaki to ma związek z jego zmianą? – spytał bez zrozumienia, gdy cisza się przedłużała.
– Widzisz młody człowieku... wśród miejscowych krążyły pogłoski, że zaginięcia młodych, urodziwych dziewcząt są sprawką lichwiarza, ale nikt nie dawał im wiary przez długi czas. We śnie męża byłam jedną z ofiar tego człowieka. Moje ciało znaleziono porzucone w lesie. Osierociłam czwórkę małych dzieci i zostawiłam męża – jej oczy się zaszkliły, zaś głos drżał jeszcze mocniej niż wcześniej, sprawiając, że niektóre wypowiadane przez staruszkę słowa były niezrozumiałe dla przyćmionego alkoholem umysłu Luciena. – Mąż nie potrafił pogodzić się z moją śmiercią, tak jak i ty nie możesz pogodzić się ze śmiercią swojego ukochanego.
– Mam uwierzyć w to, że zmienił się przez ledwie pogłoskę, którą usłyszał i mu się przyśniła? – pokręcił głową z niedowierzaniem, jeszcze bardziej rozczarowany opowieścią kobiety. – To niemożliwe. Nieracjonalne. Poza tym, co miał ten lichwiarz wspólnego z jego problemami z hazardem, alkoholem i kobietami? Mógł się zadłużyć u kogoś innego, a lichwiarza unikać. Z uzależnieniami nie zrywa się z dnia na dzień przez jeden, bezsensowny sen. To tak nie działa.
– Nic – powiedziała znacząco, ocierając łzę, która zabłąkała się w kąciku jej oka – zupełnie nic nie zrozumiałeś młody człowieku z mojej opowieści.
– Pewnie dlatego, że to jakaś bujda – obruszył się. – Mam uwierzyć, że człowiek zmienia się z dnia na dzień przez koszmar, który nie ma sensu? – widząc jej karcące spojrzenie, dodał złośliwie: – Wiem, wiem. To był niezwykle długi i bardzo bolesny sen.
Staruszka nic nie odpowiedziała na jego zaczepkę, chociaż jej wzrok wyrażał wszystko. Lucien nie przejął się tym jednak zbytnio. Czuł się oszukany jej opowieścią, a szczególnie zakończeniem. Nie tego się spodziewał.
Staruszka, bez słowa, odłożyła parasol, po czym sięgnęła za kołnierz kurtki. Sprawnie zdjęła z szyi złoty naszyjnik z zawieszką w kształcie prostokątnej blaszki. Kobieta zapięła zapięcie, ułożyła biżuterię na dłoni i wyciągnęła ją w stronę Luciena.
– Weź to młody człowieku. Już czas, żeby trafił do nowego właściciela. Być może on pozwoli ci zrozumieć sens mojej opowieści.
Lucien wpatrywał się bez zrozumienia to w pomarszczoną dłoń kobiety, na której spoczywał złoty wisiorek, to na nią samą. Uśmiechała się do niego zachęcająco, a on nie bardzo wiedział co uczynić. Czuł się niezręcznie. Było mu głupio przyjąć od nieznajomej staruszki taki prezent, tym bardziej, że naszyjnik wydawał się być dla niej cenny. Bynajmniej nie chodziło o wartość materialną biżuterii. Z drugiej strony nie chciał urazić jej uczuć, odmawiając prezentu. W końcu, po długim wahaniu, wyciągnął zziębniętą dłoń i zabrał od niej naszyjnik.
– Dziękuję – powiedział zakłopotany niespodziewanym podarkiem, nie do końca wiedząc, jak się zachować w tej sytuacji.
– Zrób z niego dobry użytek młody człowieku – powiedziała enigmatycznie, wstając z nagrobka Eliaha, na którym dotychczas siedziała. – Na mnie już pora – jakby na dowód swoich słów ziewnęła głośno. – Ty też wracaj do domu młody człowieku.
– Odprowadzę panią... – zaczął, podnosząc się z ziemi. Nogi odmówiły mu jednak posłuszeństwa, co sprawiło, że zachwiał się i upadł. Krążący w jego żyłach alkohol wciąż miał kontrolę nad jego ciałem. – O tej godzinie...
– Nie ma potrzeby. Któż byłby zainteresowany taką babcią, jak ja? – spytała, śmiejąc się wesoło. Zupełnie tak, jakby właśnie usłyszała dobry żart. – Mój dom jest niedaleko stąd, więc nie martw się o mnie młody człowieku. Poradzę sobie. Zawsze sobie radzę.
Lucien patrzył za odchodzącą staruszką, ściskając w dłoni złoty wisiorek, który od niej otrzymał. To było doprawdy niezwykłe spotkanie.

czwartek, 6 grudnia 2018

Druga szansa: Rozdział 1


Lucien Alden opuścił stację metra i skierował się w stronę schodów prowadzących do parku. W mroźnym powietrzu wyczuwalny był zapach śniegu. Nad miastem unosiły się gęste, białe chmury. Jeszcze wczoraj nikt nie dawał wiary prognozom pogody, które ostrzegały mieszkańców przed obfitymi opadami białego puchu. Nic zresztą dziwnego. Dodatnia temperatura i ciepłe promyki słońca przywodziły na myśl bardziej wiosnę, aniżeli początek zimy.
Lucien wcisnął dłonie do kieszeni wąskich, czarnych jeansów i przystanął. Spojrzał na zachmurzone niebo. Zaczerpnął kilka głębokich oddechów, delektując się przyjemnym, orzeźwiającym zapachem śniegu, który miał dopiero spaść. Eliah kochał śnieg. A jeszcze bardziej kochał święta. Na wspomnienie przyjaciela usta Luciena wygięły się w gorzkim uśmiechu, zaś oczy niebezpiecznie zaszkliły. Spuścił wzrok i ruszył pospiesznie alejką otoczoną drzewami wiśniowymi. Nagie, o tej porze roku, gałęzie owinięto setkami małych, różowych światełek, które urokliwie oświetlały szeroką aleję. Przywodziły na myśl kwiaty wiśni, zachwycające spacerowiczów swym pięknem wczesną wiosną.
W parku nie było wiele osób o tej godzinie, więc wychodząc na ruchliwą ulicę kilka minut później, Lucien miał wrażenie, jakby przeniósł się do innego świata. Zewsząd otaczali go ludzie. Rodziny z dziećmi. Pary. Grupki znajomych. Wracający z pracy mężczyźni i kobiety, spieszący tylko w sobie znanym kierunku. Mijane przez Luciena kawiarnie i restauracje były wypełnione po brzegi. Przed bardziej znanymi lokalami uformowały się kolejki. Wokół panowała radosna, świąteczna atmosfera, która nieprzyjemnie kontrastowała z nastrojem mężczyzny, sprawiając, że czuł się jeszcze bardziej przytłoczony swoim smutkiem. Rozbrzmiewający co rusz wokół niego śmiech przechodniów zmieszany z lecącymi z głośników wesołymi, świątecznymi piosenkami zdawał się z niego szydzić. Piękne figurki Mikołajów, reniferów czy Dziadków do Orzechów spoglądające z witryn sklepowych naśmiewały się z Luciena, dając do zrozumienia, że to nie jest miejsce dla niego. Młody mężczyzna zaczął żałować, że zdecydował się na opuszczenie domu. A to był tylko jeden nic nieznaczący żal w całym oceanie pretensji, które żywił do samego siebie. Tak wielu rzeczy nie powinien był zrobić, a jeszcze więcej powinien był zrobić. Teraz było jednak na wszystkie z nich za późno. Mógł gdybać do woli, ale nie mógł uczynić nic, aby cokolwiek zmienić. Użalanie się nad sobą i nieustanne rozważania nad tym, co powinien był zrobić, a czego nie, były pozbawione sensu. Lucien wiedział o tym aż nazbyt dobrze, lecz mimo tego ciągle roztrząsał wszystko od nowa.
Skręcił w jedną z bocznych uliczek. Ludzie trzymali się głównej ulicy, więc tutaj było przyjemnie pusto i cicho. Przez kilka minut Lucien szedł krętymi, wąskimi alejkami pogrążonymi w mroku, aż pojawiła się przed nim kamienica, na elewacji której zawieszono neonowy szyld, zapraszający do Siedmiu Ostrzy. Przekroczył próg budynku i zszedł po schodach. Otworzył drewniane drzwi, wchodząc do zatopionego w półmroku, przestronnego pomieszczenia. Z głośników wydobywał się kojący dźwięk gitary. Na lewo od wejścia zainstalowano drewniany, masywny bar, przy którym stał znudzony barman i polerował szklanki. Lucien skinął mu głową na powitanie. Mężczyzna odwzajemnił gest, odprowadzając go wzrokiem. W pomieszczeniu była tylko garstka klientów. Grupa przyjaciół grająca w bilard, jakaś para i mężczyzna w średnim wieku, do którego po chwili dołączyła kobieta. Siedem Ostrzy nie należało do zanadto obleganych lokali, więc nieliczne grono stałych bywalców w Wigilię można było uznać za tłok.
Lucien usiadł przy stoliku, który zawsze zajmował z Elim, a później sam. Nim zdążył się wygodnie rozsiąść i odpalić papierosa podeszła do niego kelnerka z tacą.
– Cześć – przywitała się, stawiając przed nim dwie szklanki wypełnione whisky z lodem. – To, co zawsze prawda?
Mężczyzna kiwnął niemrawo głową, sięgając po alkohol. Nie uniósł jednak szklanki do ust, lecz obracał ją w dłoni obserwując bursztynowy płyn, jakby był czymś fascynującym. Dafne, bo tak miała na imię kelnerka, przysiadła na przeciwległym krześle i spojrzała na niego uważnie. Była dwudziestosześcioletnią, drobną brunetką z burzą czarnych loków. Kobieta lubiła przebywać wśród ludzi, szybko się z nimi zaprzyjaźniając. Lucien nie był wyjątkiem. Darzył ją sympatią i lubił od czasu do czasu z nią porozmawiać, a nawet wypłakać się w rękaw, ale dzisiejszego wieczora nie miał nastroju na rozmowę z nikim. Także z Dafne, a może przede wszystkim z nią. 
– Wiedziałam, że przyjdziesz. Zapytałabym czy wszystko w porządku, ale widzę, że jesteś w totalnej rozsypce – w jej głosie pobrzmiewała troska. – Mówiłam ci, żebyś spędził wieczór z rodziną, zamiast tutaj przyłazić i rozpamiętywać.
Lucien nie skomentował w żaden sposób słów Dafne. Bawił się szklanką, nie odwracając wzroku od bursztynowego napoju i tańczących w nim kostek lodu. Nie chciał obarczać rodziny swoimi humorami, psuć im świąt ani tym bardziej wszczynać awantury, więc spędzenie wieczoru w domowym zaciszu wydawało się mężczyźnie doskonałym planem. Chciał zapić swoje smutki i żale w samotności, odizolowany od wszystkiego i wszystkich. Tylko on i butelka albo dwie whisky. Jeszcze kilka dni temu Lucien był przekonany o słuszności swojej decyzji, ale gdy nadszedł ranek wiedział, że popełnił błąd. Kłębiące się w nim uczucia odkąd tylko otworzył powieki przygniotły go tak mocno, że nie mógł znieść swojego własnego towarzystwa i pustych ścian, więc postanowił udać się do miejsca, które choć sprawiało, że miał jeszcze bardziej gówniany nastrój, to w dziwaczny sposób dodawało mu odrobiny otuchy. Teraz siedząc jednak w przytulnym, utrzymanym w ciemnej tonacji pomieszczeniu, słuchając uspakajających dźwięków gitary i znajdując się pod ostrzałem bystrych oczu Dafne uznał, że powinien był znaleźć sobie jakiś wolontariat albo pracę, żeby nie mieć czasu na myślenie i rozpamiętywanie. Lucien zaklął w duchu. Znów gdybał i użalał się nad sobą. Miał dwadzieścia cztery lata, a nie potrafił podjąć choć jednej decyzji, której by później w jakiś sposób nie żałował. Nawet tak mało skomplikowanej i tak bardzo nieistotnej, jak to gdzie spędzić wigilijny wieczór.
– Okay, rozumiem – Dafne przerwała ciszę, która robiła się coraz bardziej niezręczna. – Nie będę ci przeszkadzała. Jeżeli będziesz czegoś potrzebował zawołaj mnie. Nie tylko alkoholu – uśmiechnęła się do niego uroczo, ukazując rząd białych, równych zębów. – Wiesz, że jestem dobrym słuchaczem.
– Dzięki – rzucił niemrawo, kiedy kobieta go wymijała.
Wciąż obracał bezmyślnie szklankę w dłoni, obserwując wzburzony alkohol. Lucien starał się odizolować od siebie cały strumień napływających do umysłu negatywnych myśli i wspomnień, pozostawiając go pustym. Nie chciał o niczym myśleć ani niczego wspominać. Chociaż w umyśle nie tłoczyła mu się żadna konkretna myśl, którą mógłby ubrać w słowa, to wokół jego serca pojawiał się coraz większy, bolesny ucisk, a do oczu cisnęły się niechciane łzy. W końcu trzymaną w dłoni szklanką szturchnął tą stojącą naprzeciwko niego.
– Wesołych świąt, Eli – szepnął, upijając kilka łyków napoju, który pomimo niskiej temperatury przyjemnie go rozgrzał.

Eliaha poznał na pierwszym roku studiów, ale dopiero po kilku długich miesiącach zaczęli się kolegować, a później przyjaźnić. Lucien wciąż pamiętał ich pierwsze spotkanie i wrażenie, jakie wywarł na nim Eli, choć było to ponad pięć lat temu. Tamtego dnia wyszedł z domu godzinę wcześniej, specjalnie, żeby nie spóźnić się na swój pierwszy wykład i poznać ludzi z roku. Autobus, którym jechał utknął w korku, więc droga na uniwersytet zajęła mu znacznie więcej czasu niż powinna, przez co był prawie spóźniony. Lucien nie należał do osób zanadto nieśmiałych, ale też nie był duszą towarzystwa. Z tego powodu wolał być wcześniej na uczelni, jeszcze nim utworzą się grupki. Cieszył się, że rozpoczyna swoje wymarzone studia medyczne, ale jednocześnie stresował się nieznanym. Nie do końca wiedział czego może się spodziewać po wykładowcach i pozostałych studentach. Nasłuchał się wielu opowieści o tym, jak bardzo studia różnią się od szkoły średniej, co tylko wzmagało jego stres i rodziło liczne obawy.
Lucien zbliżał się do budynku, w którym mieścił się wydział medyczny, kiedy dostrzegł Eliaha. Młody mężczyzna zwrócił na siebie nie tylko jego uwagę, ale również mijających go studentek. Wskazywały na niego, obdarzały uśmiechami i wesoło chichotały, zastanawiając się kim jest ten przystojny młodzieniec. Lucien nie mógł oderwać od niego wzroku. Eliah stał przy koszopopielnicy, obserwując ze znudzeniem wchodzących do budynku ludzi. Co jakiś czas unosił papierosa do ust, aby zaciągnąć się dymem. Wojskowe obuwie z podwyższoną cholewką i ciemnoszare, poprzecierane spodnie opinały zmysłowo jego szczupłe, zgrabne nogi. Biały podkoszulek wciśnięty w spodnie wystawał spod rozpiętej koszuli w kratę, na którą zarzucił krótszą skórzaną kurtkę. Przez ramię przewiesił dużą torbę, podtrzymując nonszalancko jej ucho kciukiem. Lucien zauważył na dwóch palcach nieznajomego pokaźne, srebrne obrączki. Mężczyzna miał srebrną biżuterię również w uszach. Dłuższe kolczyki wyglądały raczej na damskie aniżeli męskie, ale Eli wbrew temu, czego można byłoby się spodziewać wyglądał w nich męsko i niezwykle pociągająco. Na głowie miał czapkę, spod której wystawały włosy w kolorze blond. Jego jasna, idealna cera promieniowała wewnętrznym blaskiem, przyciągając spojrzenia innych. Eliah był piękny. Lucien oderwał od niego wzrok dopiero, gdy czekoladowe tęczówki nieznajomego spotkały się z jego własnymi. Poczuł się tak, jakby został przyłapany na złym uczynku, choć w oczach Eliego widniała obojętność. Lucien, speszony zajściem, wbił wzrok w płyty chodnikowe i czym prędzej pognał w stronę budynku, omal nie przewracając się na stopniach.
Cóż za kompromitacja!
Kątem oka zerknął na zegar zawieszony na jednej ze ścian. Wykład miał się rozpocząć za kilka minut, jednak Lucien musiał uspokoić najpierw targające nim emocje. Wszedł do łazienki. Podszedł do jednej z umywalek i ochlapał kilkukrotnie twarz zimną wodą, po czym spojrzał w swoje lustrzane odbicie. Jego szare oczy błyszczały, zaś na policzkach widniał wyraźny rumieniec. Serce biło szybko. Lucien nie był pewien czy to wina zażenowania tym, że został przyłapany przez nieznajomego, czy też jego atrakcyjności i nieśmiałych myśli o zabarwieniu erotycznym, które formowały się gdzieś z tyłu jego głowy. Był skończonym kretynem podziwiając mężczyznę tak ostentacyjnie!
Mając czternaście lat, Lucien odkrył, że równie silnie pociągają go chłopcy, co dziewczęta. Wtedy też przeżył pierwsze zafascynowanie (bo zakochaniem nie mógł tego nazwać) jednym z kolegów z przeciwległej klasy. Ich relacja nie skończyła się dla niego dobrze, chociaż było to niedomówieniem stulecia. W każdym razie, od tamtego czasu unikał bliższych kontaktów z innymi chłopcami, koncentrując się na dziewczętach. Nie było to zresztą trudne, bo oprócz Erika żaden nie wywołał w nim zainteresowania i silniejszych emocji. Aż do teraz.
Lucien wyszedł z łazienki dopiero, gdy rumieńce na jego policzkach się zmniejszyły, zaś bicie serca uspokoiło. Kiedy szedł korytarzem w stronę sali wykładowej był już prawie przekonany, że nie spotka ponownie przystojnego nieznajomego. Budynek, w którym mieścił się wydział medyczny był ogromny. Prowadziło do niego kilka wejść, więc Lucien postanowił, że będzie korzystał z tego najbardziej oddalonego od tego, z którego skorzystał wcześniej. Z tą pokrzepiającą myślą zapukał do drzwi z odpowiednim numerem. Odczekał chwilę, po czym nacisnął na klamkę i wszedł do środka. Oczy studentów i profesora w podeszłym wieku skupiły się na nim. Lucien nie lubił być w centrum uwagi, zwłaszcza w takich sytuacjach, jak ta. Na jego policzki ponownie wkroczył rumieniec, jednak nie był tak silny, jak ten sprzed chwili.
– P-przepraszam z-za spóźnienie – zająknął się. Profesor obdarzył go surowym spojrzeniem, pod wpływem którego się skulił.
Lucien już miał zamknąć drzwi i udać się na poszukiwania wolnego miejsca, gdy ktoś przytrzymał je mocno. Odruchowo odwrócił się, czego zaraz pożałował. Jego oczy spotkały się z czekoladowymi tęczówkami należącymi do nieznajomego palacza sprzed wejścia do budynku. Lucien stał bez ruchu, z rozdziawionymi ustami i piekącymi policzkami, które zapewne przypominały kolorem dojrzałego pomidora, a może i nawet buraka. Nie był pewien. Oczy chłopaka były jeszcze bardziej hipnotyzujące z bliska. Lucien odnotował, że są okolone długimi, podwiniętymi rzęsami. Spuścił nieco wzrok w dół, żeby przyjrzeć się jego kuszącym ustom z bliska i... Nogi pod Lucienem się ugięły. Owładnęło nim pragnienie sprawdzenia czy pięknie wykrojone, pełne usta nieznajomego całują tak cudownie, jak wyglądają. Z tego specyficznego stanu zażenowania i podniecenia, który musiał trwać zaledwie ułamek sekundy, choć Lucienowi wydawał się całą wiecznością, wyrwał go głęboki głos nieznajomego.
– Przepraszam za spóźnienie, profesorze.
A później, jak gdyby nic się nie stało wyminął go i udał się na tyły sali, gdzie Lucien dostrzegł wcześniej wolne miejsce. Drżącą dłonią zamknął drzwi i na miękkich nogach skierował się do pierwszego rzędu, w którym nikt nie siedział. Poziom jego zażenowania sięgnął Mount Everestu. Zerknął na profesora, który stał przy biurku i kręcił z dezaprobatą głową patrząc to na ostatnie rzędy, gdzie znajdował się teraz zapewne nieznajomy, to na niego.
– Jestem człowiekiem punktualnym i tego samego oczekuję od was – zimny głos profesora nieco otrzeźwił Luciena, który zaczął rozważać przeniesienie się na inny uniwersytet. Najlepiej po drugiej stronie kraju, a może i kontynentu. – To jest wasz pierwszy wykład, więc pozwalam wam zostać. Informuję, że spóźnialscy nie będą wpuszczani na prowadzone przeze mnie zajęcia. Czy to zrozumiałe?
Profesor, uzyskawszy od studentów satysfakcjonującą go odpowiedź, przeszedł do omawiania kwestii organizacyjnych dotyczących jego przedmiotu, jednak Lucien nie mógł się skupić na słowach mężczyzny. Jego umysł był pochłonięty analizowaniem sytuacji i możliwości wybrnięcia z niej z twarzą. Czuł się cokolwiek niekomfortowo ze świadomością, że wszyscy z roku widzieli jak pożera wzrokiem Eliaha.
A później... Później unikał Eliego, co zresztą nie było takie trudne.

– Proszę – głos Dafne wyrwał Luciena ze świata wspomnień. Kobieta postawiła przed nim kolejną szklankę wypełnioną whisky z lodem. Od przeszło trzech godzin donosiła mu alkohol. W tym czasie wnętrze Siedmiu Ostrzy zdążyło już opustoszeć. Mężczyzna był jedynym klientem.
– Dzięki – wymamrotał niemrawo. Sięgnął po napój, jednak kiedy poczuł gorzki, wręcz mdły smak, pozbawiony ostrej, alkoholowej nuty, spojrzał oskarżycielsko na Dafne. – Co to jest do diabła?
– Herbata – odpowiedziała ze spokojem. – Uwierzysz, jak powiem, że skończył się alkohol? – spytała, uśmiechając się niewinnie.
– Nie – warknął. – Zabierz to gówno i przynieś mi whisky.
– Wypiłeś wystarczająco dużo, Luc. Znacznie więcej niż zazwyczaj – zauważyła złośliwie. – Jesteś jednym z naszych najcudowniejszych klientów, ale dzisiaj jest Wigilia – spojrzała wymownie na barmana, który był pochłonięty wycieraniem baru. – Chcielibyśmy spędzić trochę czasu z rodziną, zamiast patrzeć jak chlejesz na umór. A nikt inny już tutaj nie zawita.
Pomimo ilości alkoholu, którą w siebie wlał dzisiejszego wieczoru, Lucien nie czuł się ani odrobinę pijany. Miał wrażenie, że mógłby wypić drugie tyle i wciąż w miarę nieźle funkcjonować. Dostrzegając surowe spojrzenie Dafne, która stała po drugiej stronie stolika z jedną ręką opartą o biodro, drugą przyciskając tacę do uda, skapitulował.
– Przynieś mi ostatniego drinka. Wypiję i wracam do domu – widząc niezadowoloną minę Dafne, dodał: – Proszę.
Kobieta pokręciła głową z dezaprobatą, ale odeszła od stolika i wróciła po chwili ze szklanką wypełnioną tym razem whisky.
– Dasz radę sam wrócić do domu? – spytała z troską. Lucien wzruszył ramionami obojętnie. Siedząc czuł się trzeźwy, ale sytuacja mogła ulec zmianie po wstaniu od stolika. – Jeżeli na mnie zaczekasz, odprowadzę cię do domu. Nie chciałabym, żebyś zasnął gdzieś w krzakach i zamarzł – Dafne powiedziała to lekkim tonem, który wskazywał, że żartuje, ale Lucien nie był tego taki pewny. Perspektywa zamarznięcia gdzieś w krzakach albo na jakiejś ławce nie była znowu taka nieprawdopodobna.
– Może tak byłoby lepiej – mruknął. – Zawsze to jeden upierdliwy klient mniej.
– Przestań Luc. Ile minęło już czasu? – zamyśliła się. – Dziewięć, dziesięć miesięcy? Wiem, że ci ciężko, ale powinieneś pogodzić się z tym, co się stało. Nie możesz bez końca rozpaczać i tkwić w przeszłości. Jeszcze trochę, a wpadniesz w alkoholizm. Naprawdę tego chcesz?
Nie chciał. Chciał znów żyć pełnią życia. Marzyć. Kochać. Cieszyć się z każdej chwili. Wychodzić do ludzi. Ale nie potrafił. Żył wspomnieniami i bezsensownym gdybaniem. Miał milion pomysłów na to, co zrobiłby gdyby mógł cokolwiek zmienić, ale wszystkie z nich były bezużyteczne. A to z kolei go frustrowało. Nie potrafił poradzić sobie sam ze sobą. Dafne miała rację. Ta świadomość jednak niczego nie zmieniała.
– Jak do ściany – westchnęła ze zrezygnowaniem, ale zaraz dodała tonem nie znoszącym sprzeciwu: – Zaczekaj na mnie. Przebiorę się i za chwilę do ciebie przyjdę. Nie ruszaj się nigdzie. Nawet do kibla.
– Tak, mamo – odparł smętnie.
Odprowadził wzrokiem Dafne na zaplecze. Gdy kobieta zniknęła, wychylił duszkiem zawartość szklanki i podniósł się z miejsca. Zakręciło mu się w głowie. W porównaniu z ciałem, które żyło jakby własnym życiem, jego umysł nie był aż tak mocno zamroczony alkoholem, jak sugerowałaby to ilość wypitej whisky. Zabrał ze sobą naczynia, które chwilę później postawił na barze, razem z odpowiednią sumą pieniędzy.
– Spadam. Wesołych Świąt, Bart.
– Wesołych, Luc.
Lucien machnął dłonią na pożegnanie Bartowi, po czym wyszedł chwiejnym krokiem z Siedmiu Ostrzy. Po opuszczeniu budynku jego ciało otulił przyjemny, orzeźwiający chłód. Ulice pokrywała gruba warstwa białego puchu. Z zasłoniętego gęstymi, niemal białymi chmurami nieba spadały duże płatki śniegu.
– Byłbyś zachwycony – rzucił złośliwie w kierunku nieba.
Lucien wsadził dłonie w kieszenie jeansów i chwiejnym krokiem ruszył przed siebie. Krążący w żyłach alkohol sprawiał, że nie czuł zimna. O ile przyjemniej byłoby czuć chłód, niż ten cholerny ucisk wokół piersi, rozlewający się nieprzyjemnie na całe ciało. Tęsknił za Eliahem. Tak bardzo, że nie potrafił sobie poradzić z tym uczuciem. Samo patrzenie na głupi śnieg, sprawiało, że miał łzy w oczach, zaś wszystkie ich wspólne wspomnienia do niego wracały niczym bumerang. Im dalej chciał je odepchnąć, tym bardziej go obezwładniały. Lucien zrobiłby wszystko, gdyby mógł spojrzeć jeszcze raz w czekoladowe tęczówki Eliego, usłyszeć jego dźwięczny śmiech, a nawet... nawet zobaczyć go z Erin. Po głębszym zastanowieniu mógłby zobaczyć go nawet całującego się namiętnie z Erin, a i uprawiającego z nią dziki seks. To byłoby o wiele lepsze niż wcale nie móc go zobaczyć, choć widok Eliaha z Erin go ranił. Cóż... wciąż nie tak bardzo, jak to, że nie mógł go zobaczyć. Wtedy jednak Lucien o tym nie wiedział.
Do umysłu mężczyzny przedarł się dość śmiały pomysł. Właściwie dlaczego nie mógł odwiedzić Eliaha? Największą przeszkodą był on sam, więc... Właściwie to... mógł to zrobić. Tak. Mógł odwiedzić Eliego. Ta myśl w jakiś sposób wydała mu się niezwykle pokrzepiająca, więc skręcił w jedną z uliczek i powędrował w tak dobrze znanym kierunku.